Wspomnienie
o Wojtku Bellonie
WIECZNY WĘDROWIEC BOŻY
Wojtek Bellon - ten Wieczny Wędrowiec Boży - zjawiał się najczęściej
niespodziewanie i to zwykle wtedy, gdy był najbardziej potrzebny. Umiał
i potrafił jak nikt chyba inny doradzić, pomóc czy rozładować
trudną sytuację - nawet wtedy, gdy sam był w poważnych tarapatach, a
tych los mu nie szczędził. Kierował się przy tym zasadami moralnie
prostymi, ale pewnymi i sprawiedliwymi. On po prostu kochał ludzi.
Zabrzmi to pewnie dla niektórych zbyt banalnie i staroświecko,
ale nie boję się tego banału wygłosić, gdy chodzi o Wojtka - to przy
nim nabiera on pierwotnego, właściwego, głębokiego znaczenia, bo kochać
ludzi to także i przede wszystkim piętnować głupotę, tępotę, fałsz i
obłudę.
Czasem wpadał z ważną sprawą, czasem z dobrą nowiną. Któregoś
lutowego, a może marcowego dnia przyszedł bardziej ożywiony -
Zaproponowali mi wydanie tomiku przy "Kalamburze". Powoli staję się
klasykiem - zażartował. Ta dobra wiadomość przypieczętowana została
kilkoma kieliszkami "orzechówki". Jeszcze pod koniec kwietnia,
Wojtek ponownie wrócił do swej książki. Tym razem umówił
się ze mną, że usiądziemy nad jego pieśniami i wierszami. - Pomożesz mi
zredagować - zaproponował. Cieszył się, choć tego zbytnio nie okazywał,
że jego opowieści - tak, bowiem nazywał swoją twórczość -
rozproszone po ludziach i po świecie ukażą się w tomiku. Nawet
gromadził powoli swe utwory - choć wcześniej nigdy przesadnie nie dbał
o to - pisał do przyjaciół, którym swego czasu ofiarował
rękopisy, odgrzebywał w swoim archiwum stare zapiski wczesniejszych
pieśni. Umówiliśmy się na pierwsze dni maja, w jego krakowskim
mieszkaniu przy ul. Józefa, czyli
na "Kazimierzu" - jak powiadał, naśladując gwarę dzielnicy.
3 maja 1985 r. Wojtek Bellon już nie żył. Zmarł w Krakowie, mając
zaledwie 33 lata. W nekrologu, który ukazał się nazajutrz w
"Echu Krakowa" pisałem: "3 bm. zmarł w Krakowie w wieku 33 lat Wojciech
Bellon - poeta, kompozytor, pieśniarz. Początki Jego działalności
artystycznej wywodziły się ze studenckiego ruchu kulturalnego - był
laureatem Festiwali Piosenki Studenckiej w Krakowie. Stworzył "Wolną
Grupę Bukowinę" - zespół, który śpiewał Jego opowieści o
życiu - tak nazywał sam swoje pieśni. Grupa ta przeszła do historii nie
tylko studenckiej estrady jako najwybitniejszy z wielu zespołów
śpiewających poezję. Wojciech Bellon osiągnął wielki sukces, bo Jego
pieśni na stałe zadomowiły się w repertuarze rówieśników
i młodszych pokoleń, mimo że był śpiewającym poetą, którego
rzadko proszono do telewizji czy radia. W "Lirycznej piosence dla
Wacka" - jednym z ostatnich swych utworów pisał m.in.:
"(...)
i brakuje mi w sobie tej siły
której braku nie dostrzegłem nigdy
by odróżnić racje tych, co są
od racji tych, którzy byli (...)"
"Odszedł
Człowiek i Artysta wrażliwy, twórczy, przepełniony miłością i
życzliwością do świata i ludzi, po którym na zawsze pozostanie
pustka nie do wypełnienia".
Tyle nekrolog napisany drżącą ręką, zamieszczony w piśmie codziennym
ograniczający się do kilku istotnych faktów z krótkiego,
ale jakże bujnego i twórczego życia Wiecznego Wędrowca Bożego.
Ale "prawdziwy artysta nigdy nie odchodzi cały". Wojtkowi - jak mało
któremu twórcy - udało się to, że jego pieśni, mimo iż
rzadko prezentowano je w radiu czy telewizji, znane są szeroko i śpiewa
je wielu ludzi. Ci najmłodsi wykonawcy Wojtkowych opowieści, że to już
nawet nie bardzo wiedzą, kto je napisał, zresztą nie tylko ci
najmłodsi, bo wiele z tych pieśni zadomowiło się na stałe, a śpiewający
je nie zastanawiają się, kto je stworzył. Ot, były zawsze, był wiatr,
był deszcz czy góry. I to jest największy sukces artysty, kiedy
jego twórczość staje się własnością wspólną, wręcz
anonimową. To prawie tak, jak ze znaną i piękną kolędą "Bóg się
rodzi". Czy śpiewając ją zastanawiamy się, że napisał ją Franciszek
Karpiński?
Są twórcy, którzy życiem swoim zaświadczają i tworzą
sztukę, nie dbając zbytnio, aby ją utrwalić. Do nich należał Wojtek.
Stąd ulotne rozmowy z nim, pełne mądrości życiowej, które na
zawsze pozostały w pamięci, były fajerwerkami pomysłów i
prawdziwymi ucztami dla ducha, zaprawionymi specyficznym humorem.
Wojtek sypał pomysłami jak z rękawa, umiał podpatrywać życie. Wiele z
nich wykorzystali inni. On zdawał sobie doskonale sprawę, ale nie był
zdziwiony czy zazdrosny.
Do Krakowa Wojtek przywędrował z Buska Zdroju. Zawsze zresztą
podkreślał swoją "buskość". Lubił tę miejscowość, choć nie było to jego
miasto rodzinne. Opowiadał o jego mieszkańcach ciepło i serdecznie, ale
gdy trzeba było piętnował ich wady i ośmieszał przywary. Dostrzegał
również ich radość i dramaty. A świadczy o tym najlepiej
"Ballada o Cześku Piekarzu", którego uwiecznił w znakomity, ale
jakże tragiczny sposób. Czasem żartował, nazywając to miasto
Busko - Busko, wzorem Baden - Baden, światowej sławy uzdrowisko znanego
od czasów rzymskich. Było to Wojtkowe podśmiechiwanie się z
uznanego, modnego, często przereklamowanego, na które ludzie się
snobują.
Mimo że przemieszkiwał wcześniej m.in.: i w Skarżysku-Kamiennej i -
bodajże - w Kętrzynie - kto wie czy te częste zmiany miejsca
zamieszkania nie wpłynęły na późniejsze jego wieczne wędrowanie
- to jednak z Buskiem był chyba najbardziej związany emocjonalnie,
oczywiście poza Krakowem. Trudno temu się dziwić. W Busku znajdował
przede wszystkim zawsze serdeczną, pomocną dłoń matki, tu także
mógł liczyć na męską poradę płynącą z ojcowskiego serca.
Tu spędził najpiękniejsze lata młodości. Tutaj zaczynała się jego
działalność artystyczna. Wojtek pewnie, gdyby to czytał, uśmiałby się
szczerze z tego szumnego mojego określenia. Było to po prostu - jak on
to był powiedział - granie na gitarze własnych piosenek. Było
również poszukiwanie tego co nowe, co modne. Tu odbywały się
pierwsze happeningi, po których Busko - Busko długo nie mogło
przyjść do siebie, bo Wojtek ze swymi przyjaciółmi nie dość, że
szokowali samą formą, to jeszcze wystąpili w kalesonach i gdyby nie
interwencja dyrektora miejscowego Liceum Ogólnokształcącego, do
którego i Wojtek uczęszczał, nie wiadomo, jak by się to
skończyło. Dyrektor po prostu przerwał spektakl. Potem był kabaret.
Pierwszy i chyba ostatni program nazywał się: "Odkrycie i opisanie
Bukowiny". I tak zaczęła się Wolna Grupa Bukowina. Była to prawdziwie
wolna grupa bardzo młodych ludzi, kochających góry i po nich
wędrujących, a duszą wszystkich poczynań był Wojtek. Dotarli oni do
Szklarskiej Poręby i tam na Giełdzie Piosenki Turystycznej
zadebiutowali. I od razu sukces. Piosenką Wojtka Bellona "Ponidzie"
wyśpiewali jedną z głównych nagród. To był rok 1971.
Wojtek właśnie zdawał maturę.
Potem wraz z Wojtkiem "Bukowina" trafiła do Krakowa. Jej twórca
w ostatnim swoim wywiadzie udzielonym na miesiąc przed śmiercią
Piotrowi Bakalowi i opublikowanym 16 czerwca 1985 r. w Itd. "tak
mówił o jej początkach: "Bukowina" była wtedy hasłem wywoławczym
dla określonej grupy ludzi, którzy się w pewnym momencie
skrzyknęli i razem śpiewali. Z późniejszego zespołu były tylko
dwie osoby - Grażyna Kulawik zwana Zajączkiem i ja. Już następnego roku
okazało się, że dzięki naszemu pobytowi na giełdzie "podłączył się" (a
dosłownie został zaproszony do udziału i akceptował formułę) Wojtek
Jarociński, który jako jeden z kilku wpływał później na
muzyczną stronę grupy". I dalej na pytanie Piotra Bakala: Czy uważasz,
że Wolna Grupa Bukowina odniosła sukces artystyczny w skali kraju?
Wojtek mówi: "Wydaje mi się, że nie, jeżeli chodzi o
komercyjność, o sprzedawanie się. "Bukowina" przestała istnieć chyba
już w momencie, gdy zaczęło się tylko granie. Dlatego, że
wówczas przestała istnieć idea, która była istotna, czyli
trasa, trasa i jeszcze raz trasa. Ponadto - jakoś nigdy nie
zabiegaliśmy o to, żeby nami się zainteresowano, nie dbaliśmy o to.
Akurat nie było takich ludzi, oprócz paru osób,
którzy sami się zaoferowali i chcieli nas promować. I tak się
grało po klubach, po klubach, po klubach, po estradach, po składankach
i na tym się skończyło. Niemniej wydaje mi się, że odnieśliśmy inny
sukces. Taki, że jak dzisiaj przychodzę do schroniska i słyszę swoje
piosenki czy Jarocińskiego, czy Juszczyszyna. I to jest sukces,
który co prawda nie jest wymierny finansowo, za to w
świadomości..."
W tej wypowiedzi jest cały Wojtek, który potrafił do końca
walczyć o czyjeś sprawy, bronić przyjaciół - nawet dosłownie,
gdy trzeba było, stając do walki na pięści - kiedy podchmielonemu
chuliganowi, pseudomiłośnikowi muzyki, nie podobał się czyjś nos lub
dłuższe włosy.
O swoje sprawy nie umiał zabiegać, zresztą może i umiałby, ale nigdy
nie podjął się takiej metody. To go nie interesowało, a i inni - mając
możliwości nie bardzo się kwapili z pomocą przy wejściu "Bukowiny" na
szersze "antenowe wody". Nawet jeden z większych programów
telewizyjnych jaki Magda Umer nakręciła z "Bukowiną" - "Piosenki
wiatrem podszyte" - został skasowany, trudno przypuszczać, że chodziło
tu o oszczędność taśmy filmowej.
Fenomen Wojtka Bellona = wiecznego Wędrowca Bożego - polegał jeszcze na
tym, że w każdym niemal mieście a nawet miasteczku miał kogoś z
bliskich - przyjaciół albo znajomych. Gdzie się tylko pojawił,
zaraz jakby spod ziemi wyrastali wielbiciele jego mądrych pieśni.
Rozmowy i śpiewanie przedłużały się do późnych godzin nocnych.
Zjednywał sobie swym śpiewaniem docentów, profesorów,
stróżów nocnych, goprowców - sam był jednym z nich
przez dłuższy czas - ludzi gór i nizin. Dla niego liczył się
przede wszystkim człowiek wrażliwy, dlatego nikomu nie zaglądał w
papiery. Jak nikt wyczulony
był na wszelki fałsz, gdy chciano go zaszufladkować.
Uważał - i słusznie - że tego, co robi nie należy łączyć - tylko - z
piosenką turystyczną czy klasyfikować w kategorii piosenki studenckiej
albo odbierać jako poezję śpiewaną. "Bukowina" proponowała po prostu
dobrą piosenkę czy pieśń raczej z pięknym, poetyckim tekstem.
Tak jak przyjaciół miał Wojtek wszędzie, tak i jego domem było
wszystko: góry, krakowski "Kazimierz", kufel piwa okocimskiego,
ulice i dworce miast, hotele, z kieliszkiem "orzechówki" w
herbie, trasy z programem "Gitarą i piórem". Tak naprawdę marzył
on o domu "bukowym koniecznie, pachnącym, słonecznym, gdzie wieczorem
wiatr gra, a zegar na ścianie gwarzy". Wiedział, że takiego domu nie
ma, bo zawsze pozostanie on tylko w wyobraźni, więc może dlatego tym
bardziej go szukał:
Szukam, szukania mi trzeba
Domu, gitarą i piórem
A góry nade mną jak niebo
A niebo nade mną jak góry
(Sielanka o domu)
Motyw dociekania prawdy często pojawia się w tekstach Wojtka, choćby w
"Piosence o poszukiwaniu":
szukałem już w wierze
w miłości szukałem
nadziei zostało niewiele
gdzie znaleźć tę wiedzę o
prawdzie gdzie znaleźć
niech będzie to prawda w
milczeniu
Nie można znaleźć domu bukowego, pachnącego i słonecznego, nie można
też znaleźć Bukowiny, choć szuka się jej już "godzin krocie i dni
krocie" choć Bukowina woła wciąż do siebie. A mimo wszystko trzeba
szukać:
I nie mogę znaleźć
Bukowiny
I nie mogę
Chociaż gwiazdy mnie
prowadzą ciągle szukam
(Bukowina I)
Nie ma już domu bukowego, nie ma Bukowiny, mimo upartych poszukiwań,
jest natomiast - chcąc nie chcąc - miasto, ulice przepełnione, poematy
w beretach, kobiety pracujące i knajpy:
Płyną ludzie miastem
szarzy
Pozbawieni złudzeń marzeń
Wymijając wciąż główny
nurt
Kryją się w swych norach
krecich
I śnić nawet o karecie
Co lśnić słońcem nie
potrafią już
(Nocna piosenka w mieście)
Ale może być i tak:
Kolejka od czwartej nad
ranem
Ten spod piątki jak
zwykle pijany
Że też żona na niego
bluźni
Ty na obiad jak zwykle
się spóźnisz
Dziecko spać nie chce
balanga na górze
Ileż można wytrzymać tak
dłużej(...)
(Sad)
Wojtkowe poszukiwania są coraz bardziej nerwowe. Czyżby świadomość
(podświadomość) dawała o sobie znać, że trzeba będzie wkrótce
jak Majster Bieda: "z rudymi liśćmi jesienie schedą wiatrem niesionym
popłynąć w przeszłość". Widać to nawet w na pozór banalnej,
zabawnej i surrealistycznej "Piosence o zajączku":
Mam mało czasu tak mało
jak piachu
W dziecięcej garści nad
rzeką
Zawieram powieki
zatrzymać obraz
Co z moich wspomnień
wycieka
Przy czym uratować chciałoby się prawie nic, choć aż tyle, czyli trochę
koloru wiosny, a może bardziej beztroskiej młodości:
Wieczność zieloność
zachować w oczach
Tak wiele pragnę tak mało
Później przychodzi prawie pewność, że do Majstra Biedy
już tylko krok:
Jakże blisko zostało mi
do końca tej Podróży
Przyspieszam więc Ikara
lot
By cię ujrzeć
I niczym ćma do butelki
lgnę, by się upić
I śmieję się, wciąż się
śmieję
By się wzruszyć.
(Jakże blisko)
W ostatnią trasę Wojtek pojechał z programem "Gitarą i piórem"
do Włodawy. Wybraliśmy się tam wspólnie. Był - jak zwykle w
dobrej formie. Snuł plany związane z nowym programem, zresztą sam go
wymyślił. Tym razem miał to być program bardziej "krakowski". Miały go
wypełnić opowieści "rozliczeniowe" z życiem, sumujące zdobyte
doświadczenia. Wojtek tworzył go cały czas w rozmowach, w trasie, ale
nigdy przy biurku. Od razu konsultował na gorąco to, co napisał. Kto z
przyjaciół był w zasięgu głosu, w zasięgu serca, ten słuchał.
Właśnie wtedy dla Mikołaja Korzistki i dla mnie czytał w przedziale
utwór z tego właśnie programu, którego już nigdy nie
dokończy. Jest to "Historia o moim Krakowie".
Wydawać by się mogło, że Wojtek - jak nikt z bliskich mi
przyjaciół i znajomych - potrafił łamać się z życiem, wygrywać
ten jedyny na świecie, fenomenalny pojedynek. Jego otwartość na świat i
na ludzi, których zjednywał sobie w jednej minucie, mogłaby
również o tym świadczyć. I tak istotnie było. Ale cena, jaką za
to płacił, była bardzo wysoka Wojtek spalał się na stosie sztuki i
życia. Ta wrażliwa, bratnia dusza nie mogła sobie czasem poradzić z
otaczającym go chamstwem, głupotą, fałszem i zakłamaniem, mimo że silny
był wyjątkowo. Dlatego czasem miałem odczucie, że sam przyśpiesza
"Ikara lot".
Wieczny Wędrowiec Boży dotknął słońca i piekła. Kiedy śpiewał swe
opowieści o życiu, nie było obojętnych na tę spowiedź wielkiego
indywidualisty, ale gdy roznosił mleko, bo śpiewać nie można było,
pozostał sobą. W tym człowieku nie było nuty zakłamania. Zjednał pod
sztandarem bukowińskim grono przyjaciół, którzy do dziś
nie mogą pogodzić się z jego odejściem. Wszyscy jednak pocieszamy się,
że dzisiaj już może odnalazł Wojtek gdzieś na "bezkresnych nieba
przestrzeniach" swój dom "bukowy koniecznie pachnący i
słoneczny", a także swoją wymarzoną Bukowinę.
Adam Ziemianin
"Dedal" nr 3 (3), październik-grudzień 2004
|